Torres del Paine to najsłynniejszy park narodowy w Chile, znajduje się w samym sercu Patagoni (teren na południu Ameryki Południowej). Przyjeżdżają tu turyści z całego świata na kilkudniowy trekking. Muszę przyznać, że szlaki są dobrze oznaczone w porównaniu z Argentyną gdzie się zgubiłem (http://michalszczesniak.pl/portfolio/aconcagua-cisza-i-spokoj/). Czułem się tu bezpiecznie, za wyjątkiem tego, że strażnik straszył tym, że można spotkać pumę i odradzał trekking nocą. Przyzwyczajony do tego, że w Polskich parkach narodowych najczęściej dochodziłem do schronisk o zmroku było to dla mnie oczywiste, że czasem nie ma się wyboru. Do najbliższego schroniska miałem trasę przewidzianą na pięć godzin. Była godzina 15 30,a o 18 30 robi się ciemno, przyśpieszyłem, aby skrócić czas. Udało mi się zrobić ten odcinek w niecałe cztery godziny. Moja upartość i chęć zdobycia celu zwyciężyła. Ostatnio pracuje nad tym, żeby trochę zluzować i nie za wszelką cenę realizować zamierzonego planu. Trzeciego dnia trekkingu po Torres del Paine miałem do przejścia trasę, która według mapy liczyła jedenaście godzin. Wstałem w miarę wcześnie i szybko się ogarnąłem, pierwszy odcinek pokonałem bardzo szybko dochodząc do pola namiotowego. W tym miejscu zaczynała się ścieżka na szczyt, analizując moją sytuację zostawiłem mój plecak podwieszając go na drzewie, aby myszy się nie dobrały do mojego jedzenia. Torres del PaineRuszyłem mając tylko aparat w celu uwiecznienia niesamowitych widoków. Miałem do zdobycia dwa szczyty, jeden się nazywał Brytanico i był oddalony o 2,5 godziny, a drugi znajdował się o pół godziny wyżej i nazywał się Frances. Połowę trasy wbiegłem do góry przeskakując z kamienia na kamień, później zaczął się śnieg i tempo było mniejsze. Plusem było to, że były widoczne ślady, co ułatwiało przeprawę. Były to podeszwy butów dwóch Francuzów, z którymi rozmawiałem dzień wcześniej. Iść po czyiś śladach jest stosunkowo łatwe, bo wyznaczają kierunek do celu jednak maksymalnie można osiągnąć to, co dana osoba zdobyła. Trop się skończył, prawdopodobnie chłopaki zawrócili z uwagi na to, że dzień wcześniej była brzydka pogoda. Byłem zdany tylko na siebie, samotnie zmierzałem dalej. Wyznaczałem swoją drogę. W samolocie, gdy leciałem do Ameryki Południowej czytałem książkę Tony’ego Halika i jego podróżach po tym kontynencie. Byłem pod wrażeniem tego, jaką trasę przemierzył (180000 kilometrów przygody). Zapragnąłem zrealizować cześć jego drogi i podążać jego śladami. Jednak los chciał, że zostawiłem książkę w samolocie i nie mam, na czym się wzorować. W każdy bądź razie moja droga była ciężka, śniegu przybywało, a ja już od jakiegoś czasu miałem przemoczone buty. Nie miałem pojęcia, która jest godzina, bo dzień wcześniej zamókł mi telefon i przestał działać. Obserwując słońce wiedziałem, że mam rezerwę czasową, chociaż droga strasznie się wydłużała. W końcowej fazie na szczyt momentami śniegu było po pas. Kosztowało mnie to utratę dużo energii. Po dłuższych zmaganiach udało się zdobyć szczyt Brytani. Został ostatni kilometr do punktu Frances. Na mapie jest oznaczenie, że od tego miejsca, w którym jestem to tylko pół godziny. Trasa jest wymagająca, dużo śniegu i stromo pod górę, rezygnuje i zawracam.

W moim notesie mam zapisanych wiele planów, które chcę zrealizować w przyszłości. Moja koleżanka, która jest terapeutą śmieje się ze mnie twierdząc, że jest to moja obsesja i za wszelką cenę chcę osiągnąć cel. W moim odczuciu punkt docelowy nie jest tak ważny, liczy się droga. Pogodziłem się z tym, że nie udało mi się dojść do szczytu Frances, ale nie mógłbym się pogodzić z tym, że nie spróbowałem. Park Narodowy Torres del Paine wynagrodził mi mój wysiłek i w drodze powrotnej miałem okazję zobaczyć schodzącą lawinę.